niedziela, 30 grudnia 2012

kartofle PANY

Tribute to PYRY. Kartofle PANY. Potejtouzz rulezz.

Ziemniaki zamiast kwiatów, prozacu, zimy, kołdry i kawy z mlekiem. Zamiast kiełbasy i tatara, zupy pomidorowej, Lecha Wałęsy i Święta Dziękczynienia. Lodów pistacjowych, taniego wina i niezadowolonych ekspedientek w Społem. Całej Azji razem wziętej i amerykańskiego snu. 
Ziemniaki zamiast wszystkiego. Whole lotta love.

Ugotowane, a potem usmażone na oliwie z cebulą, kurkumą, czosnkiem granulowanym i garam masalą.
Pożarte w minuty trzy. Bez żadnych tam podchodów, gierek czy innych schematów. Żeby ślina nie musiała za długo kapać na podłogę - kiedy to podczas gotowania już zaczyna.



orzeszkowa Azja

Na tapetę wjeżdża jeszcze jedna, w sumie trochę zaległa, wariacja typu Czajnik.
Do zjedzenia z ryżem, makaronem ryżowym lub tak o, bez akompaniamentu, widelcem z miseczki.

W woku mieszamy smaki typu następującego:
  • olej sezamowy
  • paprykę pokrojonę w cienkie długie paseczki
  • garść (suchych), namoczonych we wrzątku i pokrojonych grzybów Mun
  • por pokrojony w talarki
  • garść niesolonych orzeszków ziemnych
Wokujemy do średniej miękkości, powinno chrupać.W międzyczasie doprawiamy solą, chilli cayenne i sosem sojowym - proporcje wg uznania.

Muzyka również wg uznania. Grunt to SMAK. Tyle dostajesz ile dasz.


niedziela, 23 grudnia 2012

nie pizza i nie francuska

Placek francuski z chińskim wpływem sezamu i sosu sojowego. Czyli tzw. świat na talerzu, fuzje i dyfuzje, zależne tylko od wyobraźni i aktualnej zawartości lodówki. To, że światło jest tam zawsze, ma oczywiście ogromne znaczenie. Nawet dla oświeconych.

Jak już mówiłam - tęsknię za Azją.

Kapusta z grochem - owszem - również znalazła się ostatnio na stole, ALE... połączenie na patelni:
  • 1 czerwonej  papryki
  • pora
  • puszki drobnej białej fasolki
z sosem sojowym i garścią sezamu, a potem zapieczenie tego mixu na cieście - spełniło małe marzenie.

Count yo blessings!

wtorek, 18 grudnia 2012

czarno na białym

Czarna fasola na spontanie. Smażona z porem i prażonym sezamem. Na białym makaronie ryżowym, z tęsknoty za Azją.

What u need is what u get, czyli bierim:
  • niecałą szklanka czarnej fasolki
  • 1 pora
  • 2 łyżki prażonego sezamu
  • łyżkę oleju sezamowego do smażenia
  • sos sojowy
A z tego - czorną fasolę moczymy przez noc, więc spontan ten jest grubymi nićmi szyty. Namoczoną gotujemy przez około godzinę zamiast trzech - więc jednak warto. Pokrojonego w grube talary pora podsmażamy w woku - szybko, im szybciej tym lepiej. Ogień musi być duży, mimo tego, że olej sezamowy należy raczej do łatwopalnych. Ognia, więcej ognia trzeba!
Do tego dorzucamy po chwili fasolę, doprawiamy sosem sojowym i posypujemy sezamem. Mieszamy dłuższą chwilę, mimo nieodpartej pokusy pożarcia wszystkiego prosto z patelni.

W tak zwanym wolnym czasie - przez ok. 10 minut - gotujemy szeroki makaron ryżowy. I podajemy czarne na białym. Posypane extra sezamem.

niedziela, 9 grudnia 2012

razowe babki aka muffiny bananowe

Przepis nieprzyzwoicie banalny, znaleziony w sieci, przerobiony na wersję raz-ową, ale nie jedno-razową. Babki upieczone w towarzystwie moich babek w pół godziny. Nie za słodkie, dość zdrowe z mąki 100% razowej. Prawdziwe, bez nadmiaru cukru, bez lukru.

Na 12 małych babek wymieszałam:
  • 1 dużą szklankę mąki 
  • 4 uprzednio zmiksowane banany
  • pół szklanki brązowego cukru (może być więcej)
  • rodzynki  (o których zapomniałam, ale były w planie bardzo ważnym składnikiem)
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia lub innego amoniaku
W piecu rozgrzanym do 180-200C babki przez ok. 20 minut trochę wyrosły. Czym jest 20 minut.

Do 20 lat trzeba ton codziennej miłości. 


I to ona jest tym razem najważniejsza. Prosta i bezpośrednia jak poniższy chlebowy look.






ciecior - yo - karolkowa - pasta

Cudowna. Groch z Włoch i suszone pomidory stamtąd. Serce stąd. Woda z kranu, do namoczenia suchej cieciorki przez noc. Czasu sporo, choć czym jest godzina gotowania w skali wszechświata i długowieczności? Sól do garnka, nie w oko. I nie beczka, tylko do smaku podczas gotowania. Proporcje dowolne, w zależności od stopnia podjarania smakiem i możliwościami Pani C. Pomidorów nie za wiele, bo słone. Trochę oliwy, dla minimalnej gładkości. Miksowanie po ugotowaniu niedbałe, żeby kawałki groszku rozgryzać z pasją. Chleb razowy. Do tego kawa z mlekiem migdałowym. Niedziela :)

Here I am, Babe.



marchew zwyczajna

Marchew zwyczajna Daucus carota L. – gatunek rośliny z rodziny selerowatych. Występuje w stanie dzikim pospolicie na terenach Europy, Azji i północnej Afryki. Jest również rośliną uprawną. W Polsce w stanie dzikim jest rośliną bardzo pospolitą.

Do przerobienia jej na krem zabierałam się już od dłuższego czasu, ale każda przyprawa wydawała się nieodpowiednia. I wtedy przypomniało mi się ziele idealne - o mój rozmarynie! Niezbyt nachalne, ale wystarczająco stanowcze w smaku. Zielone, rozgałęzione, z Śródziemnomorza. Podsmażone minutę na oliwie przyjęło na liście swe iglaste ok. 6 pokrojonych w kawałki marchewek + tyle wody, aby marchewki były zatopione z małą nawiązką. Z dodatkiem soli i świeżo mielonego pieprzu korzenie rozgotowujemy, a potem miksujemy na gładki kremik i poniekąd do korzeni wracamy. Taką zupę bardzo dobrze przecież znamy, nie pamiętając jej w ogóle (!) z dzieciństwa.

O mój rozmarynie, jesteś doskonały.
 






czwartek, 29 listopada 2012

ciacha ciachexy

A teraz będzie coming out: moimi ulubionym słodyczami zawsze były hot dogi z keczupem i musztardą i czipsy w ilości nieskończonej. Oraz śledzie, najlepiej również w musztardzie. I co?

Czasy się zmieniły, kula ziemska ku zdziwieniu niejednego człeka przesunęła się o kilka ładnych kolejnych (i po raz kolejny) stopni. Zima zelżała, a może jeszcze nie przyszła. Słońce zafundowało nam dziś kolejne niebo pt. lody waniliowe. A ona ugotowała pół kilo kaszy jaglanej z rodzynkami, której lepiej jednak byłoby nie wyrzucić.

Jest faza na słodycze i czekoladę. Jest faza na ciastka. Na Raphaela ponownie też, więc piec rozgrzałam do 200C. Do kaszy z rodzynkami (dużo, dużo rodzynek) dosypałam cynamonu, dodałam dwa (zmiksowane z odrobiną mleka owsianego) banany, wymieszałam masę i uformowałam z niej DUŻE ciacha dla dużych dzieci. W piecu pobyły ok.30min. Grunt to rumieniec, ale nie spalenizna. W środku muszą być miękkie i wilgotne, żadne przyjemność z jedzenia kamieni. Najadłam się ich w dzieciństwie robiąc ciastka z błota.

Znikają jak dzikie, kto pierwszy - ten lepszy! I najedzony.

 

środa, 28 listopada 2012

miotacz ognia!

Naprawdę miota.

Ilość garam masali, jaka się w niej znalazła rozgrzewa do entej potęgi czerwoności.
Samą czerwienią zupa ta tryska od początku - czerwona soczewica, czerwone pomidory.
Niestety czerwień ta dość szybko zamienia się w brąz. Niestety lub stety, przecież i tak liczy się wnętrze i smak.

I chociaż chłód na chwilę odszedł, bo aurę mamy jakby, hmmmmm, PRAWIE wiosenną - taki supa zup do zjedzenia dobry jest, nawet najlepszy.

Bierim w ten czas:
  • pakę czerwonej soczewicy
  • ok. 2l wywaru z warzyw, o kwestionowanej przez niektórych nazwie 'rosół'
  • dwa kartoniki płynnego koncentratu pomidorowego (ok. pół litra), choć idealny byłby domowy sok pomidorowy
  • kilogram garam masali - noooo, może trochę mniej, ale ma palić do czerwoności, więc nie żałujemy

















Dla uzyskania powyższego, koniecznym jest ugotowanie, a nawet rozgotowanie soczewicy w rosole. Kolejno: dodanie do tak powstałej, gęstej już zupy, sosu pomidorowego i masali masali masaliiii! Narawdę nie żałujemy. Ciągle za to próbujemy - ewentualnie dosalamy. Lecimy  tzw. wolnym stylem.

Do przyrządzenia tej supa zupy, przy gotowym wywarze, potrzebujemy ok. godziny. Smak masali musi idealnie przegryźć tę całą soczewicę i pomidory. Idealny smak ma ona - szczerze powiedziawszy - dopiero dnia następnego. Wersja dla bardzo cierpliwych, ale warto poczekać (lub ugotować naprawdę duży gar - wywar z powodzeniem można częściowo uzupełnić wodą). Voila! Let's get lost in dat taste!

niedziela, 25 listopada 2012

pyry z dżemem

Z pewnością wygląda na szaleństwo. Ziemniaki z dżemem. W dodatku brązowe.
Z uwielbienia dla tych bulw zawsze byłam gotowa na każde ryzyko, każdy eksperyment. Poniższe absolutnie tego dowodzi, i zapewniam, nie zawodzi!

Składniki iście wschodnie, z ziemi wydobyte. Pyry i cebula. Połączenie starsze od wszystkich dziadów. Fuzja tak oczywista, że może się wydawać, iż nie warto nawet pióra w kałamarzu moczyć, żeby o niej pisać.

A jednak. Pieczone ziemniaki z dżemem z cebuli zawojowały na tyle, że oto są.
Upieczone w całości, szczelnie zawinięte w folię alu - nigdy nie pamiętam którą stroną na zewnątrz, a którą do środka. Najwyraźniej jednak nie ma to zupełnie żadnego znaczenia. Pieczone w całości, bez żadnych zadanych ostrym narzędziem ciosów i ran po nich, bez dziur po widelcu nawet. Dopiero potem rozwinięte z błyszczącego kosmicznego śpiworka, podzielone na pół, oblane słodyczą.






















Słodycz cebulowa doczekała się już tysiąca publikacji - ograniczę się tu do opisu smaku. Ten winien być słono - słodki. Podsmażaną na oliwie cebulę na początku solimy szczodrze. Pokroić możemy ją wcześniej w półtalarki lub kosteczkę - whateva. Gdy będzie już w miarę miękka, a na pewno nie surowa, dosypujemy brązowego cukru i dolewamy octu balsamicznego. W takim secie dusimy ją jeszcze od przykryciem - dość długo, aby smaki uspokoiły się trochę i przeniknęły. A to wymaga czasu. Na pewno pół godziny, może trochę dłużej.

I teraz: jemy na gorąco lub jemy na zimno. Nie mogę się zdecydować która wersja smakuje lepiej. Wyobrażam sobie natomiast z łatwością te dwie podziemne postaci z sałatą - rukolą, albo nawet cykorią. Gorycz trzecim smakiem mogłaby być z powodzeniem zaakceptowana. Across every street.


piątek, 16 listopada 2012

słodko gorzki smak

Wpadłszy na pomysł zmiksowania tej sałaty mam już tylko jedno skojarzenie...

Platon opowiadał. Dziękuję. Nie wiem.

Ja wiem i mieszam: mix sałat z botwinką, pokrojony w małe kawałeczki grejpfrut, czerwoną fasolkę (przepłukaną wodą) i prażone na oliwie pestki z moim ulubionym dressingiem z octu balsamicznego i miodu.
Nic więcej.

Jesteś bardzo ładna. I masz bogate (w witaminę C) wnętrze.


żulek

A właściwie Żurek Katarzyny, która jest jego mistrzynią. Jest jednak tak dobry, że nawet jeśli udaje się tylko w 3/4 (jak mnie) - i tak warto. Zupa, która uratowała niejeden dzień z ciężką głowa lub zimnym od mrozu tyłkiem. I w wersji wegańskiej o niebo lżejsza od tego co zazwyczaj kojarzy nam się z żurkiem.

Nabywamy drogą kupna, zbieractwa lub hodowli:
  • duża garść - czyli ok.20g suszonych grzybów (najlepiej oczywiście borowika szlachetnego, ale las w tym roku nie obrodził lub w markecie nie chcemy zrujnować kieszeni, wszystko poza pieczarką będzie akuratne)
  • ok. 2 litry wody
  • kilka zierenek czarnego pieprzu  
  • sól
  • kilka kulek ziela angielskiego
  • listek laurowy (choć niekonieczny)
  • kilka (5-8) średnich ziemniaków
  • 2 średnie cebule (mogą być czerwone)
  • 3-4 ząbki czosnku
  • butelka żurku (lub własnoręcznie zrobiony zakwas)
  • odrobina oliwy do smażenia
Odpalamy gaz i coś oprócz gazu - kto gotuje bez muzyki?!
Do zimnej wody na początek wrzucamy tylko grzyby i przyprawy. Zostawiamy ich samym sobie na około 2 godziny. Solimy - niewiele, zawsze można dosolić. Po ok. dwóch godzinach do grzybowego wywaru (grzyby po tym czasie powinny totalnie się wygotować i niemalże rozpaść) wrzucamy pokrojone w dość grubą kostkę pyry. Te - lepiej żeby się nie rozpadły. Gdy będą już prawie ugotowane, na patelni podsmażamy cebulę + czosnek, dodajemy do wywaru. Po chwili dolewamy żurek i gotujemy jeszcze ok. 20min, aby wszystkie smaki idealnie się ze sobą połączyły.

Jeszcze lepszy dnia następnego. I mógłby nigdy się nie kończyć! So oooutstanding!




wtorek, 13 listopada 2012

z dyńki w jabłko

Czyli JAM session part two. Tym razem bardziej warzywnie, my się dyni nie boimy.
Trochę za to nadal boimy się zimy i egipskich ciemności w ciągu dnia (bynajmniej nie o ciepło tu chodzi!).

Więc zamykamy się na chwilę w domu, a w słoikach zamykamy to, co lubimy. Ażeby nie było zbyt słodko jednak, bo nadmiar cukru czasem szkodzi, dyniówencję łączymy z jabłkiem (słodkim i soczystym) i cynamonem.

Proporcje są dowolne, zasada jest jedna: pokrojone w kostkę obie składowe, podczas duszenia i przyprawiania muszą Ci smakować, muszą urywać kubki smakowe i wywoływać błaganie o jeszcze.

Moja wersja to 3:1, w opcji dynia vs. jabłko. Cynamonu duuuuża szczypta. I jeszcze trochę brown suga.
Gotowanie zajmuje dłuższą chwilę, także brown suga także tutaj.



poniedziałek, 12 listopada 2012

zielone lentylki

Znowu będzie na zielono.

Ale przepis na tę zupę z soczewicy jest starszy od mej młodości i sięga daleeeeeko daleko wstecz - do początku mojego pierwszego wegetariańskiego okresu w życiu. Odkrywania smaków i prostego łączenia ich. Pierwszych bliskich spotkań z garami. To zamiłowanie akurat zostało w mej czornej krwi - i skutkuje poniższym. W ramach flashbacku - wczorajsza zupa z zielonej soczewicy.

Na cały calutki pełny gar lentylkowego ciepła potrzebujemy:
  • ok. 300g zielonej soczewicy
  • 2 duże cebule
  • curry
  • ok. litr przygotowanego wcześniej bulionu
  • ok. pół litra wody - na początek i do ewentualnej dolewki, jeśli zupa będzie zbyt gęsta
  • sól
Soczewicę zalewamy niewielką ilością wody, doprowadzamy do wrzenia. Po zagotowaniu powoli dolewamy bulion. Właściwie sama nie wiem skąd ta kolejność. Może podświadomie chciałam rozmiękczyć soczewicę na przyjęcie delikatnego tej delikatnej cieczy. W każdym razie dolewamy GO i gotujemy, mieszając od-czasu-do-czasu.
W między-czasie natomiast kroimy dwie cebule, w dość drobną kosteczkę. Wrzucamy na patelnię z oliwą, doprawiamy solą i curry - i smażymy, aż będzie w miarę miękka. W tym stanie dorzucamy ją do gara z naszą gotującą się już zupą. Doprawiamy solą, dosypujemy curry - jeśli lubimy na otro. I czekamy, próbując, aż nasze lentylki zmiękną, a całość nabierze spójnego charakteru.

Put it on the table! To nic, że już było!




niedziela, 11 listopada 2012

greenie babe

O tym jaki spokój daje zieleń - już było.

Że moje oczy zielonymi nie są też wiadomo.

Ale to nic nie znaczy. Nawet jeśli miałoby mieć znaczenie, to równie dobrze mogłoby go nie mieć.

Bo najlepsze rzeczy są proste jak zmiksowana puszka groszku, położona na chlebie i posypana curry.

Zjedzona w porannym słońcu.



groch z jasnego nieba

Groch suszony, łuskany, blado żółty, ciepły w barwie, ale twardy jak kamień. Rozmiękczenie go wymaga od nas sporo - czasu, chęci, cierpliwości.

Kilka godzin w zimnej wodzie powinno załatwić fazę przedwstępną.

Potem zmieniamy temperaturę i gotujemy żółciaka aż rozpadnie się totalnie. Bardzo uważnie pilnujemy, żeby się nie przypalił. I nie palił głupka. Następnie mieszamy go ze zmiksowaną, ugotowaną marchewką - sztuk 2. Zwykle gotuję w kolektywach garowych - więc ja podkradłam ją po prostu z sąsiedniego rosołu. Można byłoby ją również po prostu wrzucić do gotującego się już grochu - pokrojoną w kawałeczki.
Gdyby rosół był w niedzielę.

Podczas gotowania, groch tylko solimy, sól ziemi krwią - wystarczy. Po połączeniu z marchewą dodajemy jeszcze 3 ząbki czosnku (na 400g suchego grochu), świeżo mielony pieprz, mieszamy, mieszamy, mieszamy. Dolewamy oliwy (żeby po upieczeniu nie był zbyt suchy), mieszamy. Wykładamy do naczynia, w którym pasztecior wyląduje w piecu, posypujemy pesteczkami dyni i pieczemy przez ok 30-40min. w 200C.

Sweet like this melody!




ale burak!

Burak starszy od narodu. Burakiem ziemia wschodu stoi. Ale tym samym burakiem stoi także co niektóry naród.

Burak na talerzu dobra rzecz, choć sprowadzona często do buraka i schabowego (co połączeniem jest stojącym równie silnie w tradycji jak burak w narodzie). A taki on piękny i buraczkowy, taki jędrny gdy nie rozdrobniony. Taki słodki i smaczny, jeśli dopuścić go do głosu w pojedynkę.

Moja ulubiona wersja sprowadza się jak zwykle do maksymalnej prostoty, czyli:
  • kilku małych lub średnich buraków
  • piekarnika lub gara z wodą
  • octu balsamicznego
  • oliwy
  • miodu
  • czosnku
  • odrobiny wody
Ilości zależą tylko od nas, po co się ograniczać.

Buraka traktujemy następująco: obieramy gnojka ze skóry, kroimy na drobne kawałeczki, spryskujemy niewielką ilością oliwy i pakujemy do pieca na ok 1h. W międzyczasie podlewamy nieco wodą, aby nie spłonął ze wstydu za siebie. Temperatura 200C w zupełności wystarczy. Po upływie ok. pół godziny przykrywamy go nawet folią alu - żeby nie wysechł zanadto. Kiedy kosteczki będą już miękkie - a raczej względnie miękkie - po prostu dające się pogryźć i zjeść - wyjmujemy gnojki z pieca i zostawiamy do wystygnięcia.

Zamiast pieczenia można też buraka zwyczajnie ugotować - w całości, ze skórą, wyszorowanego wcześniej porządnie z piachu. Skórkę znacznie łatwiej obiera się po ugotowaniu i burak nasz nie traci swej buraczanej krwi do wody. Ważne - że buraki, jak i inne warzywa, które są korzeniami wrzucamy do zimnej, nie gorącej wody. Po ugotowaniu nie ominie buraka krojenie - całego nie sposób znieść i zjeść.

Pozostałe wymienione składniki łączymy w sos, ilości płynów (oprócz wody) są mniej więcej równe, miód i czosnek dodajemy wg uznania - aby sos był równie słodki co kwaśny i ostry. Uważamy z czosnkiem, nie z braku szacunku, ale z wielkiego szacunu właśnie. Żeby nam buraka nie stłamsił.

Polewamy naszego warzywnego lokalsa sosem i czekamy chwilę, aż smaki wymieszają się ze sobą. Albo nie czekamy. Różnica nie jest wielka, a ćwiczyć cierpliwość można w inny sposób.

Ain't that particular?








niedziela, 4 listopada 2012

zasiali górale owies

Zasiali, hej! I ugotowali. Zebrali też jabłka z sadu i upiekli je z cynamonem i rodzynkami zajadając się ciepłymi dnia poprzedniego. Chłodne zjedli następnego dnia na śniadanie - z tym samym owsem, co go zasiali. Ale to było dobre. I żadnego znaczenia nie ma jak wyglądało - choć moim zdaniem, jak na jesień i te zgniłe liście wokół prezentuje się przednio.

Celem UPIECZENIA słodyczy dowolną ilość owoców:
  • myjemy
  • kroimy w poprzek na pół (czyli poziomo)
  • wydrążamy gniazda nasienne z góry i z dołu
  • w dołeczek wsypujemy rodzynki
  • posypujemy cynamonem
  • składamy połóweczki (czyli na dolną część nakładamy górną, z ogonkiem)
  • pieczemy nie dłużej niż 30min. w piekarniku o temperaturze ok. 200C - choć moim zdaniem może być mniej gorący
  • jemy jak górale dnia pierwszego
A potem górale meet big apple i niektórych z Big Big Apple. Pick up yo breakfast.


czwartek, 1 listopada 2012

śliwkowe JAM session z chilli

Środek sezonu na śliwki niespodziewanie przemknął mi koło nosa. A może po prostu było zbyt ciepło na myślenie o zimie. Może także byłam na to zbyt młoda jeszcze miesiąc temu?
Ale skoro śliwki jednak znalazły się jeszcze gdzieś na straganie, znaczy, że nie jest za późno.

Efekty pierwszych własnoręcznych przetworów na zimę wprawiły moje kubki smakowe w osłupienie. Nie tylko pod wpływem ilości chilli, jakie do nich dodałam, choć ten pikantny szczegół nie był bez znaczenia...

Kilogram bardzo dojrzałych węgierskich (?) śliwek na początku należy pozbawić twardego wnętrza - zostawiamy samą słodycz. Pestki - a komu to potrzebne?! Owoce kroimy na pół. Nie słodzimy dodatkowo, nie ma potrzeby. Tu swoją rolę spełnia doskonale niezły ancymon, czyli Pan CYNAMON. Słodzi aż śliwkowy lukier sam zaczyna się sączyć! Dlatego trochę go stopujemy, czyli doprawiamy chilli w proszku - dla równowagi. Przywołujemy przy tym na chwilę rozsądek, żeby efekt nie był zbyt piorunujący, a dżemix zjadliwy.

Śliwki w takim stanie i akompaniamencie smażymy dopóki lekko się nie rozpadną - ale skórka będzie jeszcze przywierała do połówek. Nie rozwalamy ich całkowicie, bezkształtność nie jest plusem w tych czasach, a już tym bardziej na yo talerzu. Czas przygotowania to ok 1h. Warto.

Gotowy przetwór pakujemy do małych słoiczków - z kilograma wyszły mi 4 malutkie, więc ilość śliwek można dostosować do indywidualnych oczekiwań. Po napełnieniu gotujemy słoiczki przez kilkanaście minut w garnku z wodą - wyjmujemy i stawiamy na głowie, tj. na wieczku, odwrotnie.

Pakujemy do szafek albo niecierpliwością niesieni zjadamy już następnego dnia na śniadanie :)

yo yo yo



o mój rozmarynie, cho na kotlety..!

Kotletów na talerzu nie było od wieków, a dobry kotlet nie jest zły. Byle nie sojowy twardziel.

Na dobry początek listopada serwujemy kotleciki pieczarkowo - owsiane z rozmarynem.
Cieknie ślina i opada szczęka. Satysfakcja gwarantowana, Państwo są zadowoleni.

Kluczem do sukcesu jest:
  • wolne pół godziny
  • szlanka płatków owsianych (najlepiej nie błyskawicznych, bardziej się kleją)
  • ok. 10 pieczarek
  • 1 mała cebula
  • gałązka świeżego rozmarynu, posiekana 
  • sól i świeżo mielony pieprz
Owsiankę gotujemy na kleik - w niezbyt dużej ilości wody (w moim wydaniu proporcje oscylują wokół 1:1). Zabieramy z ognia - niech wystygnie.

Pieczarki płuczemy, co by piasek w zębach nie zgrzytał zbyt mocno. Ścieramy na tarce o grubych oczkach. Cebulencję kroimy w drobniutką kosteczkę, staramy się nie płakać, więc kroimy raczej szybko. Taki miksik wrzucamy na rozgrzany olej/oliwę i po doprawieniu solą i pieprzem smażymy tak długo, aż cała woda wyparuje. Pod koniec dodajemy posiekany rozmaryn. Rozpływamy się w zapachu.

Na finiszu część warzywną czule mieszamy z częścią owsianą. Powoli i dokładnie, wszystkie składniki powinny wzajemnie się uzupełniać i przenikać. Dopiero po długim mieszaniu formujemy małe (lub trochę większe) kotleciki. W przypadku małych, oprócz wymiarów, małe jest również ryzyko rozpadu podczas smażenia. Tu potrzebna jest delikatność - nie targamy kotletów niepotrzebnie po patelni, przysmażają się dość szybko, więc wystarczy jedno przełożenie - et voila!

Wanna throw my hands up in the sky!


sobota, 27 października 2012

krupnik Panie, łyżka staje!

Wersja z pęczakiem, dopieszczona tymiankiem. Z duuuużą ilością marchewki, żeby poziom słodyczy był dostatecznie wysoki. Cukru, dużo dobrego cukru nam trzeba. Dobrej karmy, wbrew obiegowej opinii, że z pęczakiem to na ryby.

Bierzemy się do roboty z pękiem włoszczyzny, myjemy, obieramy i podgryzamy:
  • marchewkę (6 niedużych sztuczek)
  • pietruszkę (sztuk 2)
  • selera (raczej małym)
  • pora
  • jedną cebulę
  • 3 ząbki czosnku
  • listek laurowy
  • 5 kulek ziela angielskiego
  • 3 pyrki
  • szklankę kaszy
  • i tymianek
Wszystkie warzywa kroimy w talarki, a tych, których w talarki nie da się - bo wyszłyby raczej talary - w małe kawałeczki, aby móc zjeść je potem na łyżce. Cebulę zalewamy z nimi w całości, aby po ugotowaniu pozbyć się jej zwłok również w całości, jednym ruchem. Dziś nie jest królową, ale pewnie jeszcze nie raz nią zostanie.

Tak więc najpierw gotujemy klasyczny bulion. Gdy już będzie prawie gotów, czyli warzywka się rozmiękczą - dodajemy pokrojone w kostkę ziemniaki i kaszę (przepłukaną wcześniej wodą). Doprawiamy ostatecznie, dodajemy tymianek. I znowu czekamy. Nie na fajerwerki, tylko na kaszę. I stawiamy łyżkę!



Boska Italio!

Boska Italio, dziękujemy Ci za słońce, którego promieniami suszyłaś te pomidory.
Pożremy je teraz z makaronem, którego jesteś matką i ojcem.
Dołożymy rukolę, żeby żywot nasz kolorowym stał się choć na moment.
W tej zawiei i zamieci dzisiejszej zimowej.
By wspomnienie sprzed dni kilku, gdy na słońce to samo mordeczkę swą wystawialiśmy, nie bacząc na to co będzie, dało trochę ognia. Do ognia dolejemy jeszcze tylko trochę oliwy. Z tych gajów wiecznie zielonych.

Żeby nie było, że winter takes it all. 


paszteciki loooooove

Z farszem cukiniowo - pomidorowo - pieczarkowym, który w moim odczuciu smakowym bardzo przypomina kapustę. Więc mniej wytrwałym polecam tę właśnie wersję :)

Przygotowanie skupia się właściwie tylko na farszu, który równie dobrze spełnia się jako farsz do tarty lub udawanej tarty na cieście francuskim. Znika w kilka minut, dlatego naprawdę polecam podwojenie ilości składników i działanie na dwa fronty. 

Przechodząc do rzeczy, czyli do serca ciacha, na jeden rulon gotowego francuskiego (kochamy Biedronkę za wersję vegan) potrzebujemy (orientacyjnie):
  • 1 średnią cukinię
  • 1-2 ząbki czosnku
  • 4-5 pieczarek
  • chlust płynnego koncentratu lub soku pomidorowego
  • sól, świeżo mielony pieprz
Działamy tak: nie obierając cukinii ze skórki, a jedynie odcinając niejadalne końce (a właściwie kto powiedział, że niejadalne?!) ścieramy ją na tarce o grubych oczkach. Pieczary płuczemy z piachu, bo piach tolerujemy tylko w porze letniej w wersji: piasek w gaciach na plaży. Przerabiamy z całych na plastereczki.

Wszycho wrzucamy na patelnię, na której na rozgrzanej oliwie już czeka czosnek. Podsmażamy, przesmażamy, doprawiamy pomidorami, pieprzem i solą. Cierpliwie czekamy, aż wszystkie płyny odparują i powstanie nadający się do farszerowania farszowy farsz.

Rulon ciacha rozwijamy i kroimy w kwadraty o boku ok. 10cm. Lub inne figury geometryczne, obyśmy nie potrzebowali ekierki i cyrkla. Na środku każdej figury nakładamy trochę serducha, po czym zawijamy w kształt finalny (tu w zasadzie również tylko wyobraźnia jest limitem) oraz boczki sklejamy widelcem. Górę można ponacinać, paski, kropki lub serduszka. Wszystkie sztuki, a wyjdzie ich kilkanaście, układamy na blaszce z piekarnika, wyłożonej papierem do pieczenia. Piekarnik rozgrzewamy do temperatury 200C i pieczemy delikwentki, aż będzie można o nich powiedzieć złociutkie, około pół godziny.

Pakujemy do plecaczka i wychodzimy na spacer!


niedziela, 21 października 2012

pyry na popis

To był naprawdę bardzo udany weekend! Pełny dobrego - nie tylko jedzenia. Dobrych myśli, dobrych ludzi i dobrych zdarzeń. Dobrego, które zmienia się w uśmiech na twarzy, kiedy przykładasz głowę do poduszki i nie możesz doczekać się następnego dnia. Ekscytacji, która czasami nie pozwala zasnąć.

Powróciwszy jednak do garów, bo o nich rzecz - na pierwszy ogień to, co najważniejsze. Pyry w klasycznej popisówie, jakkolwiek daleko mi do polityki, więc nakłaniam do odrzucenia wszelkich skojarzeń. Pyry zamiast Prozacu.

Pyry ugotowane w całości, czyli w mundurkach. Odstawione na chwilę na bok, bynajmniej nie pójdą w odstawkę na długo. Kiedy już ochłoną z całej tej gorączki kroimy je elegancko w kostkę w miarę równą, wszak mundur. Wielkość niby nie ma znaczenia, ale jednak optymalna wersja to ok 3cm w każdą stronę.

Pyrki te, tę kosteczkę cudną, wrzucamy do michy na wyściółkę z rukoli, która onieśmiela swą powierzchowną delikatnością przy tym jakże wyrazistym charakterze... przy bliższym poznaniu. 

I już witamy się z gąską, jeszcze tylko SOS. Sos jest słodki, życie powinno być słodkie. Słodko kwaśny jest właściwie. Przy czym balans pomiędzy słodyczą i kwasem zależy głównie od nas: mieszamy miód, oliwę i ocet winny czerwony. Moje proporcje to 1:2:1. Plus trochę wody, dla odciążenia. Mieszamy i wcinamy.

Nie ma limitu.




niezły pasztet!

Gary Mów Out, czyli wyraź się w garach - odcinek 3476.

W rolach głównych:
  • soczewica zielona (duża szklanka)
  • soczewica czerwona (także duża szklanka)
  • dwie czerwone cebule
  • cztery pomarańczowe marchewki
  • curry, niepoliczalne
Fabuła prosta jak w telenoweli, czyli braziliana, odpalaj szampana! Dużo miłości.

Lucesita tnie marchewę na małe kółeczka. Gotuje z nią soczewicę, oba rodzaje razem, w jednym garze. Dosypuje trochę soli (ok. łyżeczkę) oraz dużo (lub bardzo dużo) curry.

Zamroczona - pozwala im się totalnie rozwalić, rozgotować, rozpaść na części, ale nie zniknąć! I już tym bardziej nie spalić. Gdy moment ten już nadejdzie, na patelni obok podsmaża dwie pokrojone w drobną kosteczkę cebule, posolone, z curry. Elegancko miesza je potem z przygotowaną, rozgotowaną soczewicową masą. Kilkoma ruchami blenderem nieco ją jeszcze gładzi, ale naprawdę niezbyt bardzo. Raczej tak, aby nie uszkodzić marcheweczek.

I zapieka przez ok pół godziny, aż całość delikatnie się przypiecze. Kontroluje - kiedy spiecze się za mocno, środek może być zbyt suchy. A tego, umówmy się, nie chcemy. Happy end ma być przecież.

Lucesita jest zadowolona. Państwo też będą zadowoleni!









poniedziałek, 15 października 2012

peace in green peas

Kiedy mam nieodpartą ochotę na jajecznicę... natychmiast przypominam sobie, że nawet gdy ją jadałam, głównym składnikiem zawsze było coś innego. Na przykład groszek. Obowiązkowo cebula. Czasami kukurydza. I curry.

Dlatego też, kiedy wczoraj naszła mnie ochota na niedzielne śniadanie, spokój spłynął w zielonym groszku z cebulą i curry wlaśnie. Proporcje dobieramy wedle miłości do składników. Rozkochani w cebuli pewnie zrobią celulecznicę z dodatkiem groszku. Dla mnie jedna cebula na jedną puszkę zielonego jest idealna.

Głód zaspokojony!



piątek, 12 października 2012

od fasoli głowa nie boli

Czasami boli brzuch. Ale jest tak pyszna, że przecież nie sposób się oprzeć.

W słodkiej wersji z marchewką smakuje cudnie i sielsko. A przygotowanie wymaga jedynie cierpliwości, ni to dużo, ni mało.
Kilkugodzinne moczenie 2 szklanek dużej białej fasoli, a potem dość długie gotowanie (do którego w trakcie wrzucamy 2 duże marchewy, nie rozdrabniając się na 2 garnki) rekompensuje mistrzowski efekt. Gotujemy więc, miksujemy i tylko lekko solimy - po czym pieczemy ok 1h w piekarniku nagrzanym do 200C. Ot co. Jak 2 razy 2. Lub na 2.


zielono mi

Bo jesienne przesilenie płata figle i wcale się nie kończy. Bo zielonych liści na drzewach już nie ma, a zieleń w życiu - ważna rzecz. Na zieleni brak - zielona zupa, bo na zupy akurat sezon w pełni. Słońce za oknem w gratisie!

Proszę Państwa, przed Państwem arcydelikatny krem z cukinii!

Sprawdzamy czy mamy:
  • 2 średnie lub lepiej 3 małe cukinie (małe lepsze)
  • 4 duże zęby czosnku, właściwie górna granica ilości nie istnieje (w myśl słusznej idei: życie bez czosnku nie ma sensu)
  • 2 duże cebule, pokrojone niedbale
  • 3 szklanki wody
  • sól, świeżo mielony pieprz
  • kuksus razowy - ilość wedle uznania, dodajemy go potem do zupy
  • blender, maczeta, maczuga lub mikser PREDOM - do jej skremowania
Gotujemy szybciej niż natychmiast: na patelni podsmażamy wielbiony pod niebiosa czosnek. Po naprawdę krótkiej chwili dodajemy do niego pokrojone cebule i dusimy, mieszamy, solimy, pieprzymy.
Kiedy duet zmięknie - dodajemy pokrojoną w niezbyt małe i niezbyt równe półksiężyce cukinię. Zostawiamy ich w tym tańcu. Dodając nieco soli i pieprzu, ponownie rozmiękczamy towarzystwo.
Gdy zmiękną zupełnie - dolewamy wody i używamy wybranego do skremowania narzędzia.

Pod koniec gotowania zalewamy ukropem kuskus razowy - w miseczce, w proporcji 1:1. Czekamy chwilunię, skurczybyk jest szybki jak błyskawica. Łączymy w pary, dekorujemy, jemy.
 
I słuchamy tych, którym spokojnie.







wtorek, 2 października 2012

dyniówka na wieki wieków

... i na sposobów miliony. Między setnym a tysięcznym egzotycznym jej obliczem, pojawiła się nagle, prawie naga. Solą i pieprzem delikatnie otulona, rozmiękczona gorączką wtorkowej nocy... a właściwie, całkiem przyziemnie, 40 minutami w piecu. Pokrojona w kawałki idealne do nabicia na widelec i jawnego wyjadania jeszcze z piekarnika. Pure love Państwo Szanowni! Nie ma na co czekać!


biała dama z czarnym pieprzem

...czyli krem z białych warzyw, nieźle popieprzony. Biały jak zima, która łapie nas już za serce. I za ręce.

Ale jako że zamiast próbowania, lepiej działać, tryin' zmieniłam na doin', one step - wyszło pysznie.

Na niecały litr tego dobrego białego szaleństwa potrzebujemy:

- 2 spore pietruszki
- 1 marchewkę
- 1 korzeń selera
- 3 - 4 ziemniaki
- 1 pora 
- ziele angielskie
- liść laurowy
- pieprz ziarnisty
- sól
- pierz świeżo mielony
- natkę pietruszki

I właściwie nie ma rozczulania - kroimy w ładne, ale niekształtne kawałki, zalewamy wodą, nie zalewając się przy tym przy środzie. Gotujemy, miksujemy na delikatny kremik, pieprzymy.

I jemy, ale jedząc już nie pieprzymy.

Marzymy za to przy tym o górach i desce. A zima nadejdzie.
 



poniedziałek, 1 października 2012

love & peace w trzech kolorach


Kolory właściwie są cztery. Oprócz curry, fasolovej czerni i czerwieni pomidorów, wtargnęła jeszcze soczysta zieleń natki atakując zasobami witaminy C.

Kto by się przejmował jesienią z takim składem na talerzu. I z takim składem w głośnikach!

Do gotowania zabieramy się powoli, CZORNE złoto, czyli czorna fasolka wymaga cierpliwości i uprzedniego namoczenia, najlepiej zostawić ją na noc i ugotować dnia następnego. Potrwa to około godziny, oczywiście orientacyjnie, za dużo przyjemności by patrzeć na zegarek :) Po ugotowaniu podsmażamy ją na zarumienionej wcześniej cebuli (sztuk 2-3) pokrojonej w półtalarki. I - uwaga - dodajemy gotowca, w postaci pasty Korma Paste z Marks&Spencer. Po raz kolejny nie taki słoik straszny, jak go malują. Na ok. 200g suchej fasolki dodałam 2-3 łyżki - pasta jest dość pikantna i wyrazista w smaku, dlatego radzę nie przesadzić z ilością. Faza fasolki kończy się na tym etapie.

Pyry - częsty akompaniament obiadowy, gotujemy klasycznie, czyli na ziemniaka z wody. Następnie robimy jeden z ulubionych tuningów, czyli patelnia z rozpuszczonymi na oliwie: rozmarynem, curry i ostrą papryką, a na niej przez ok. 10 minut pyry rzeczone. Ilość - dowolna, z mojej perspektywy - im więcej, tym lepiej!

Z pomidorem nie szalejemy, jego zadaniem jest odświeżanie i uspokajajanie mocy pozostałych aromatów na talerzu. Et voila!



niedziela, 23 września 2012

celbulova supa-fly

Weekend w garach weekendem niezastąpionym - ciągiem dalszym uniesień w parze i warzywach jest nowa wariacja cebulowej. Cebulowa z wiśnióweczką i tymiankiem - rządzi.

Wykonanie proste jak warzywo: kroimy w półtalarki, staramy się nie przegiąć z ich grubością. Ilość cebul w tym konkretnym wypadku to sztuki cztery. Dodatkowo siekamy 2 ząbki czosnku, wzmacniamy efekt leczniczy i grzewczy.

Taką ekipę wrzucamy na gorrrrącą oliwę, smażymy na dużym ogniu, wręcz na granicy przypalenia, jeszcze nie solimy. Po konkretnym zarumienieniu towarzystwa dodajemy szczyptę soli, mieszamy chwilę, dosypujemy dużo, dużo tymianku (nawet pół opakowania suszonego) i dolewamy ok. 50-100ml wiśniówki.

Czekamy aż alkohol lekko odparuje, przesmażamy cebulę ponownie, nieznacznie zmniejszając ogień. Przekładamy do garnka, zalewamy bulionem (ok. pół litra) i na mini mini ogniu gotujemy przez jakieś 15 minut.

Doprawiamy świeżo zmielonym pierzem, ewentualnie dosalamy w trakcie. Et voila!

Pozostaje sama przyjemność, nawet jeśli summertime is NOT here anymore.

zimowa dyniowa, imbirowo - pomarańczowa


Choć pierwszy oficjalny dzień jesieni ledwie zamknął za sobą drzwi, do zimy bliżej niż dalej.

W poszukiwaniu rozgrzewaczy znalazłam gdzieś pomysł na połączenie dyni z imbirem i po małym tuningu wyszło ciepło, trochę egzotycznie, trochę słodko, ale z wytrawną nutą, dopełnieniem niech będzie cudna rozgrzewająca melodia...

Czynimy co następuje: miksujemy imbir do postaci, jaką można uzyskać ścierając go na tarce o drobnych oczkach, kroimy dynię w nieregularne kawałki o zbliżonych rozmiarach. Na gorącym oleju, a właściwie oliwie (choć nie ma to tutaj większego znaczenia), na dużym ogniu i dużej patelni łączymy te dwa składniki, pozwalając im cieszyć się swoim towarzystwem dość długo - ok. 15 min.

Kiedy dynia staje się już dość miękka dolewamy do niej sok z pomarańczy - świeżo wyciśnięty, z 1 sztuki egzotycznego owocu lub jego połowy - wystarczy w zupełności. W takim składzie pozostawiamy patelnię na kolejnych 5-10 min., po czym teleportujemy jej zawartość do garnka, dolewając bulionu (d.i.y., duży pęk włoszczyzny + czosnek + ziele angielskie + liść laurowy i sól). Miksujemy, blendujemy (nie skreczujemy), jeszcze chwilę gotujemy, dolewamy ok. 1/3 puszki mleka kokosowego i zostawiamy (już bez ognia), aby całość elegancko się ze sobą zaprzyjaźniła. Zapraszamy gości - i jemy!

Na ok. 4 porcje supa zupy potrzebujemy mniej więcej:
  • pół kilograma dyni 
  • kawałek imbiru o długości 3-5 cm.
  • pół puszki mleka kokosowego (zupa + dekorejszyn)
  • 2-3 szklanki bulionu warzywnego (bardzo orientacyjnie)
  • sok z połowy (lub całej) pomarańczy
  • szczyptę soli
  • trochę świeżo mielonego pieprzu (niech cały ogień pochodzi z imbiru)








sobota, 22 września 2012

soczeVica z pieca - cześć jesień!

Panta rhei, czułe pożegnanie z latem najmilej przebiega w kuchni.

Uskuteczniamy homecooking - food for yo mind and for yo belly.

Wymyślamy, gotujemy, dusimy, pieczemy, puszczamy parę w ruch. Grzejemy piec. Przygotowujemy się do jesiennych ciemności, robimy zapasy.

Podejście do pieczeni z soczewicy rozpoczynamy od przygotowania bulionu warzywnego, którego również późniejsze możliwości wykorzystania są nieskończone. Warzywa z Włoch oddają wszystko co mają i rozmiękczają się w słonej kąpieli z listkiem laurowym, zielem angielskim, kulkami czarnego pieprzu, dwoma ząbkami czosnku - i czym jeszcze sobie życzymy. Część wywaru wykorzystujemy do ugotowania naszej soczewicy. Na niewielką blaszkę dobroci wystarczy ok. 200g suchych zielonych lentylków. Bulionu - tyle, aby przykrył strączkowe, a potem nie pozwolił im się przypalić. W związku z tym raczej kontrolujemy gotowanie systematycznie dolewając małe ilości złotego płynu, zamiast tracić dobro odlewając nadmiar po ugotowaniu. Soczewica nie powinna się rozgotować, więc podjadamy i sprawdzamy jej stan, w ciągu tego ok. 20 minutowego procesu.

Ugotowane warzywa, które dały nam już jedne podarunek w postaci bulionu, wykorzystujemy do cna. Miksujemy je blenderem lub rozdrabniamy w inny dowolny sposób i mieszamy z soczewicą. Nie zostawiamy ich jednak  na pastwę tylko własnego towarzystwa. Szczodrze obdarowujemy je curry i - ewentualnie - solą (jeśli czujemy taką potrzebę, a bulion był mało słony). Możemy dodać również podsmażoną cebulkę i czosnek, choć poniższa wersja jest bez nich. Mieszając nasz (prawie) finalny produkt nie przejmujemy się, jeśli jest w nim trochę bulionu - całość doskonale posłuży do wymieszania smaków soczewicy, curry i warzyw, dodatkowo rozmiękczając naszą lekko niedogotowaną zieloną gwiazdę przedstawienia.

Tak przygotowaną masę soczewicowo - warzywną przekładamy do naczynia żaroodpornego, blaszki czy innego gara, finiszujemy obsypując płatkami migdałowymi i wstawiamy do nagrzanego (200C) pieca na około 40min. - 1h. Poraz kolejny kontrolujemy z zewnątrz, aby doczekać się tego cuda w oczekiwanej formie i stopniu upieczenia, nie spalenia.

Możemy je zjadać jako pieczeń obiadową lub pastę do chleba, up 2 u.

Aby tego dokonać potrzebujemy:
  • duży pęk włoszczyzny 
  • liść laurowy
  • ziele angielskie
  • pieprz
  • sól
  • 2 ząbki czosnku
  • ok. 200g zielonej soczewicy
  • curry (lub składowe tej przyprawy w odpowiednich dla naszych kubków smakowych ilościach)
  • płatki migdałów


 

czwartek, 20 września 2012

pyrki, pyreczki, pyrunie...!

Moja miłość do pyr nie jest żadną tajemnicą. Każdy, kto zamienił ze mną więcej niż dwa zdania wie, że bardziej romantyczna od bukietu kwiatów zawsze będzie dla mnie siata z kartoflami.

Sposobów są miliony - dziś na stole rozgrzewające jesienne pyry z curry, czosnkiem, ostrą papryką i rozmarynem.

Pyry gotujemy w stylu klasycznym - pyra z wody, staramy się ich nie rozgotować choć i takie pełne są uroku. Tymczasem - borem lasem - na palniku obok podgrzewamy oliwę ze słusznym ząbkiem czosnku (wyciśniętym, zmiażdżonym, whateva), curry, ostrą papryką (mieloną) i rozmarynem właśnie (użyłam suszonego, ale świeży byłby idealny). Nie palimy - po chwili wrzucamy na ten podkładzik ugotowane pyry.

Mieszamy, mieszamy, mieszamy - jemy! A z talerza obok podkradamy powoli mix różnych sałat z pomidorkiem i kiełkami - delikatnie polany oliwą. Mmmmmmmmmmm.

Let the beauty, that you love, be what you do...



















czwartek, 13 września 2012

Szanowna Pani Roszponka

...w pieczarki i papryki szponkach!

Clue tego zestwaienia są duże kawałki, nie jakaś tam drobna kosteczka. Aby wgryźć się w każdy kawałek oddzielnie, ale też poczuć ich smak razem. Pieczarki po umyciu dzielimy na ćwiartki, paprykę kroimy w kostkę o bokach ok. 2cm. Bez linijki, nie jesteśmy w szkole, tylko w kuchni!

Dystyngowaną Panią Roszponkę delikatnie otaczamy wyżej wymienionym towarzystwem.

Mezalians redukuje mój ulubiony dressing musztardowo miodowy, w składzie: musztarda francuska (boskie kuleczki gorczycy), miód lipowy, oliwa z oliwek, odrobina wody oraz odrobina czerwonego octu winnego. Aby nie był winny klęski, dolewamy go naprawdę ostrożnie, mamy już wszak w gronie kwaśną musztardę.

Mieszając sos tańczymy, polewając sałatkę jemy. The One.




czwartek, 6 września 2012

lato z porzeczkami

To nic, że lato idzie precz, nie oglądając się na boki, tym bardziej za siebie.

Pożeraczem porzeczek byłam jako dziecko - porzeczki z cukrem, zagryzione chlebem z masłem to jedno z silniejszych wspomnień smakowych. Lato u Babci Zeni. Drugie wspomnienie to ciasto drożdżowe, również z masłem, ale do tego - z kiełbasą. Tak samo pyszne jak dziwne.

Wróćmy lepiej do porzeczek... polane miodem, niedbale rozrzucone na jaglance (zimnej, ugotowanej al dente) zaszczyciły swoją obecnością mój poranny stół. I dały się pożreć. With whole lotta love.

be my baby, spinaCZ!

Podsmażone na oleju z suszonych pomidorów połówki pieczarek, dwa zmiażdżone ząbki czosnku i nieco rozdrobnione rzeczone pomidory, przyjęły na swą niemałą klatę baby spinaCZ, czyli młody świeży szpinak.

I jak się okazuje, im bliżej patrzysz, tym więcej widzisz.

Zestaw wyborowy narzucił się dziś kaszy jaglanej. Mógł to być równie dobrze pęczak czy pełnoziarnisty makkaronni. Wolność wyboru podstawowym prawem obywatela.







środa, 5 września 2012

fasolowa jest połowa, druga połowa kiełkowa

Śniadaniać w domu obowiązkowym jest i cudnym zarazem.

Wszystko ma swoje priorytety.

Dziś rano kręcimy czerwoną fasolę - może być z puszki. MUSI natomiast być z kminkiem mielonym i ostrą papryką. Dobrze wypada w parze z kiełkami rzodkiewki i ogórkiem na czOrnym chlebie.

Tzw. krótka piłka. Mielimy i jemy. Nie mieląc przy tym językiem w słowotoku.

poniedziałek, 3 września 2012

bakłażanowe love - delikwent psiankowaty

...czyli rzecz o tym, co oprócz słabości do rumuńskiego disco można przywieźć z wycieczki do królestwa hrabiego Drakuli, mołdawskiego wina, bezpańskich psów i miliona przepięknych cerkwi i monastyrów.

Psianka podłużna - bo tak brzmi pełna nazwa systematyczna delikwenta wdzięczny jest i STWORZONY do upieczenia / zgrillowania, zmiksowania i zjedzenia. Z czosnkiem, solą i pieprzem... Dla nieskomplikowanych spożywających - znana jest również wersja z majonezem. Wersja basic dla vegan as fukk.

Najlepszy jako pasta chlebkowa z pomidorem, kiełkami lub czym fantazja poniesie. Wyobraźnia podsuwa też zastosowanie dipowe, ale bez deeper issues. Tak jak lubimy. Z jednej sztuki fioletowego zioma wychodzi średnia porcja tego dobra, polecam wersję na zapas = sztuk minimum dwie.

Typa, lub typów ilość większą, pieczemy w gorącym piecu przez ok. 50 min. nacinając go wcześniej z góry, aby ciepło przeszyło całą jego wątłą fioletową postać. Z miłości do oliwy - wlewamy jej trochę typowi do środka. Szybciej mięknie. Nie jest to jednak czynność obowiązkowa.

Pofta buna! Ale bez disco, @home!


niedziela, 2 września 2012

z ziemi włoskiej do tajskiej

Fuzje i dyfuzje zaowocowały wycieczką grochu z Włoch do Tajlandii. Sky is the limit, nie ma strachu. Także (od czasu do czasu) przed słoikiem i jego zawartością, jeśli ta dobra jest i niezbyt skomplikowana dodatkami i wzmacniaczami smaku, zapachu i dobry Bóg wie czym jeszcze.

Zatopiła się więc cieciorka w pad thai curry z M&S, a jej słodki smak połączył się idealnie z podsmażonym wcześniej żółtym kabaczkiem. Ryż jaśminowy okazał się kompanem i-de-al-nym.

Nie ma does and dont's jeśli mowa o sferze garów. Oh Yeah!




keep it simple... or classic

Kasza jaglana wymaga zdecydowanej pacyfikacji.

Szarość, jaką sobą reprezentuje musi być złamana. Bez wstydu i żalu łamiemy ją zatem klasykiem: zieloną cukinią, czerwoną papryką i czosnkiem ze szczyptą curry, wymieszanymi na wielkim ogniu w woku. NIEBO w całej swej prostocie.

Idea 'keep it simple, stupid' w garach sprawdza się zawsze.

Keep it classic natomiast polecam w wydaniu Yo Raps.


mistrzyni jaglanka i gruszka zakochana w kokosie

Śniadanie mistrzów. Złocista ONA, czyli kasza, która nigdy nie kipi, tyle dobrego ma w sobie. Ugotowana al dente. W towarzystwie słonecznej przesłodkiej gruszki ze skórką, podzielonej na małe kawałeczki… Udekorowana słuszną łyżką gęstego, zimnego mleka kokosowego. 

Zjadana totalnie zmieszana i wymieszana lub z podziałem na role. Rola kokosa jest przy tym kluczowa. Mleko musi być śmietaną, zimną jak żadne z miejsc, w którym drzewo dające ten cudowny orzech rośnie. Rola gruszki jest subtelna, ale jej słodki sok daje wyraźny sygnał: miejsce Polska, system samowolka. Można zastąpić mnie brzoskwinią. 

królestwo za hummus chrzanowy - lay u down on my bread

Mam cię – zjem cię. Śniadanie kończymy i robimy. Najpierw kręcimy. 

Moczymy nasiona grochu włoskiego, długo, godzinami czekamy aż napęcznieją. Dopiero potem, z nowym dniem i nową wodą robimy awanturę i doprowadzamy je do wrzenia gotując żywcem, aż rozmiękną poddając się naszemu planowi. Gdzieś na boku w równie wysokiej temperaturze prażymy na blado sezam, który następnie mielimy na pył. Pył ów z oliwą mieszamy i tworzymy tahin – sezamową pastę, którą nabyć można również w postaci gotowca. Ale po co odbierać sobie cały ten fun i w cały ten jazz wpuszczać disko? 

Mamy go. Mielimy i hummus. Kulki na miazgę, niezbędne będą krople wody. Odwodniony sukinsyn, mimo nocy w kąpieli. Teraz dopiero będzie zamieszanie! Wpadnie w ten gar i chrzan. I soli garść, jeszcze nie beczka. Zjem cię dochodzi do skutku. Na chlebie bądź wprost z łychy z michy. Bez cukru. 

Ważną faktem dla wegan będzie nota, iż chrzan w słoiku zwykle schrzaniony jest mlekiem w proszku. Latem na bazarze można kupić korzeń. Zimą zostaje czosnek, kolejny mistrz w tym duecie.

Jeśli natomiast chodzi o tzw. konkret z paczki cieciorki wychodzi góra dobrego – warto nie mielić całości i zostawić trochę do innych fuzji i dyfuzji smaków. Sezamu wystarczy kilka łyżek, z łatwością można zastępić go również niewielką ilością oleju sezamowego dolanego podczas mielenia cieciory. Wersja z czosnkiem wymaga kilku zdrowych jego zębów. Wszystko zależy od upodobań. Soli mogłoby nie być w ogóle. Można dodać za to sok wyciśnięty z połówki cytryny lub limonki – orzeźwia!

Jose James mówi: lay it down on yo bread.